Wyjazd rowerowy do Chin połączony z trekkingiem po skąpanych we mgle tarasach ryżowych i spacerem w cesarskiej stolicy, czyli w Pekinie. Lokalna chińska restauracyjka w mało znanej wiosce w południowo-wschodniej części Chin, menu pisane chińskimi znaczkami, czyli krzaczkami, opatrzone obrazkami potraw. Nie ma ani jednego słowa w znajomym języku, czyli przynajmniej w międzynarodowym angielskim. Przecież to Chiny, gdzie turysci zagraniczni stanowią 10 % podróżnych, pozostali, czyli 90% są to Chińczycy. Nikt z obsługi nie mówi w żadnym innym języku niż swoim ojczystym chińskim. W zamian za to wszyscy witają nas szerokim, serdecznym uśmiechem. Na każde pytanie, nawet niezrozumiałe, dostaniesz odpowiedź: tak, co wcale nie oznacza aprobaty, ale zwykłą gotowość chęci niesienia pomocy i gościnności.
Zasiadamy do dużego, okrągłego stołu i intuicyjnie zamawiamy to, co widzimy na obrazkach w karcie dań. Pojawiają się przerożności smaków, zapachów, kolorów i lądują na mniejszym, szklanym, obrotowym blacie na środku naszego stolika. Po chwili przychodzi sam menedżer restauracji, który, ku naszemu zaskoczeniu, mówi w języku angielskim i oznajmia: węża nie ma. Hmm… jakiego węża??? Zamówili Państwo żabę i węża, a węża niestety nie ma.
Stolik nakryty: jaśminowa herbata, 飯 mi-fan, czyli gotowany ryż, smaczny, a w rejonie Guangzu często też kleisty, tradycyjna kaczka z ryżem i imbirem, rybki, duszone warzywa, koniecznie bambus, nieziemsko smacznie doprawione owoce morza, czyli zupa z małżami i patrzącymi na Ciebie kalmarami, ostrygi, ośmiorniczki, pojawiły się nawet żabie udka.
Nie jadam niczego, co na mnie patrzy swoimi oczyma i nie jestem koneserem owoców morza, ale w Chinach jest inaczej. Wszystko pachnie nieziemsko i smakuje niebiańsko.
Sztuką jest umiejętność, a właściwie akrobatyka posługiwania się pałeczkami bambusowymi i chwytania, łapania, podbierania i nakładania nimi na półmisek obracajacego się na stoliku jedzenia. Im szybciej opanujesz tę sztukę , tym szybciej posmakujesz nieziemsko pachnących potraw.